Witam Was okrąglutka i całkiem zadowolona. Mikołaj jak zwykle spisał się świetnie, głównie w walucie, no ale czego nam teraz tak potrzeba, jak nie hajsu właśnie. Poza tym pomniejsze i większe upominki, wszystkie bardzo trafione. Fajnie kiedy otwierasz te swoje prezenty i masz takie poczucie, nawet jeśli to drobiazg, to że przemyślany i dopasowany. Niezależnie od tego ile kosztował, bo ktoś włożył w wybranie go trochę wysiłku. Usiadł, pomyślał, ruszył na łowy. To dopiero jest cenne!
Najedzeni, napojeni, rozleniwieni i zadowoleni powoli wracamy do rzeczywistości. Ojciec Gnomiszcza robi co może na budowie, ale wiele nie może, więc trochę przebieramy nóżkami i czekamy, kiedy czas świąteczny dobiegnie końca, a nasi niezawodni pomocnicy ruszą od stołów. Póki co sprzątamy, montujemy żyrandole i wydajemy kasę na pierdoły. Nadal na montaż oczekuje kuchnia i schody. Drzwi mamy już z grubsza obsadzone, listwy przypodłogowe w fazie początkowej. Niby niewiele do zrobienia, a jednak ciągnie się to za nami jak smród po gaciach. Mam wrażenie, jakbyśmy od miesiąca tkwili w jakimś martwym punkcie. A przecież wcale tak nie jest! Ciągle ktoś nam pomaga, ktoś się tam uwija, wiele się dzieje. Znakiem tego ile, niech będą znikające z konta PLNy. Bo ciągle coś. Ja nie widzę, ale konto płacze. To niby są pierdoły, a jednak stopniowo, powolutko, ale regularnie nas wykańczają. Tu deska do kibla, tu słuchawka prysznicowa, tam jeden włącznik, który wcześniej nam umknął. Niby nic, a jednak. Wiecie, jakbyśmy do tej pory mało wydali na kibel, to okazuje się, że pasują do niego tylko szczerozłote deski. A przynajmniej taki materiał sugerowałaby ich cena. Co prawda w opisie mówią, że nie, ale zamówiłam i jak dotrze to sprawdzę. Bo przecież musi być jakieś uzasadnienie tej kasy inne niż ludzka pazerność? Serio, to studnia bez dna i żerowanie na ludzkiej fizjologii.
Staram się jednak nie gubić ducha świąt i myśleć pozytywnie. Skupiać się na drobiazgach, które wywołują uśmiech na twarzy. Cieszyć się z tego co mam, a nie dołować się tym, czego mi brakuje. Powoli klaruję sobie w głowie moje noworoczne postanowienia, choć już dawno przestałam wierzyć w ich sens. Od dawna nie robię sobie listy rzeczy, które planuję rzucić, a które będę (przez najbliższy tydzień) realizować. O dupę potłuc takie listy, takie naciąganie, zakłamywanie rzeczywistości i wierzenie, że jest w nas jakaś lepsza strona, której jeszcze co prawda nie poznaliśmy, ale jak sobie 31 grudnia wynotujemy, to już na pewno nam się objawi i zostanie na wieki. O nie, to nie dla mnie. Jak planujecie rzucić palenie, to rzucajcie teraz. Potrzebujcie motywacji do częstszego sprzątania? To po prostu chwyćcie za tę szmatę. Nigdy nie kręciło mnie to wyznaczanie sobie deadlinów, odwlekanie decyzji, zabiaranie się do tego, jak, nie przymierzając, pies do jeża.
A jednak powoli coś się we mnie łamie. Dojrzewam do tego, żeby inaczej patrzeć na świat. I choć wiem, że nie stanie się to wszystko, jak za dotknięciem magicznej różdżki od 1 stycznia roku pańskiego dwa (nie: dwu!!!!) tysiące piętnastego, ale jednak. Krok za krokiem. A może to już się zadziało. Tyle, że jak z naszym remontem, nic się nie dzieje natychmiast. Swoje trzeba cierpliwie odczekać, i choć dupa już swędzi, nogi przebierają nerwowo i chcę się wszystko teraz, już, natychmiast, to wielkie rzeczy nie dzieją się nagle. Wymagają pracy, długiej, kamień po kamieniu, kropla drąży skałę.
Pięknie, co?
Takoż i ja powoli poznaję siebie coraz lepiej i powoli uczę się podążać za tym, co dla mnie dobre. Im jestem starsza, im dłużej tkwię w zdrowym, stabilnym związku, tym łatwiej potrafię rozpoznać, co mi szkodzi, co mnie drażni, co mnie truje. Uczę się, jakich ludzi unikać, jak skutecznie odmawiać, a nawet, co jeść.
Może to kwestia wieku, a co za tym idzie (mam nadzieję) pewnej mądrości, ale codziennie czuję się dojrzalsza, bardziej świadoma siebie, swoich potrzeb i moich energetycznych wampirów.
W nowym roku chciałabym mieć tę siłę, żeby zaufać sobie jeszcze bardziej i pójść tym tropem. Rozwijać to, na co zawsze brakowało mi odwagi, urządzić tą swoją przestrzeń (dosłownie i w przenośni) po swojemu. I lać na te wszystkie przeciwności losu i opinie innych. Co by bowiem nie było, to mam w cholerę dużo, nieważne że w kredycie. W kredycie na 30 lat mam Chatynkę, będę mieć samochód. W kredycie zaufania mam Ojca Gnoma i dorastającą latorośl.
P.S. A gdybym jednak spięła się na tę "noworoczną" listę, wpisałabym malowanie ust. Głupie, co? Z pasją wielką kupuję sobie te szuwaksy do ust, a i tak jedyną pociechę ma z nich Gnomisko. Ja zawsze pędzę, myślę, machnę sobie usta już w samochodzie. W samochodzie jednak mam Gnomisko za współpasażera i po prostu rozsądek zwycięża. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy prowadząc samochód byłam w stanie zrobić WSZYSTKO.