Świąteczny Krzysiek

23.11.15

Trudno mi się tu ostatnio piszę, bo też nie bardzo jest o czym. Prace toczą się swoim tempem, czego nie jestem w stanie przeskoczyć. Główne zakupy już dawno zrobione albo przynajmniej dawno wybrane. Tyle że nie zainstalowane, więc czym Wam się tu chwalić?

Dalej trzymamy się twardo wersji, że przeprowadzamy się przed świętami i przy tym będziemy tkwić aż do 23 grudnia. Taki jest plan. Życzliwi i nieżyczliwi, wszyscy na te słowa uśmiechają się z pobłażaniem i, w zależności od tego jak bardzo nas lubią, stosownie komentują lub nie.

Święta pojęcie względne, jak nie przed tymi, to przed Wielkanocą. Jedno jest pewne, kiedyś się przeniesiemy. Jeśli nie chcecie nam pożyczać na psychoterapię, kibicujcie jednak, żeby było to jak najszybciej.

Sama też trochę popadłam w stagnację. Ciągnie mi się teraz życie tak jak te prace na budowie. Ślamazarnie i bez efektów. Wyhamowałam, moja "to do list" znacznie się okroiła (choć sądziłam, że nigdy to nie nastąpi!), a z nią okroiła się moja energia. Nicmisięniechcę.

No ale zawsze można to nazwać slow life'em i będzie git.

W międzyczasie (chyba) wybrałam Gnomisku żłobek. To zupełnie nowy rozdział u nas, ale już czuję, że będzie długi. I trzymający w napięciu. Emocje będą targać (żeby nie rzec: pizgać) bohaterami o ściany. No ale o tym dopiero będzie, to wszystko przed nami. Najpierw przeprowadzka, potem mój szumny powrót do pracy. First things first.

Co by się trochę zrelaksować i jednocześnie nie zapaść w głęboką jesienną deprechę, wzięłam się za dzierganie bombek. Wszak u Matki Najlepszej w furze Krzysio Krawczyk kolędy śpiewa nam już od dawna, jeszcze zanim w jakimkolwiek radiu wybrzmiał pierwszy akord Last Christmas. Tacy jesteśmy hop siup do przodu. I dobrze, bo okazało się, że te bombki to strasznie pracochłonna robota. Żałuję, że nie wzięłam się za to już wiosną. Rozważcie sobie spokojnie, czy z pewnością chcecie się w te klimaty wkręcać. Z moich kalkulacji wynika, że czas potrzebny na wykonanie jednej bombki to mniej więcej jedna długa drzemka Gnoma. Warto, nie warto, oceńcie sami.


Pomysł trochę podejrzałam, trochę ukradłam, trochę poszperałam w necie, a trochę odpimpowałam sama. Właśnia taka tego największa zaleta, że wszystko można zrobić po swojemu i mieć absolutną pewność, że wszystko jest brand new i unikatowe. Na skalę światową.


I umówmy się, u mnie z tym rękodziełem nigdy dobrze nie było. Bywało wręcz dramatycznie. Prace techniczne zadane w podstawówce wykonywaliśmy wspólnymi siłami całej rodziny, a i tak nikt nigdy nie poznał się na naszym talencie. Najlepsze co usłyszałam od nauczycielki, to, że widać, że pracę wykonałam własnoręcznie. No więc właśnie NIE!, bo przy wsparciu wielopokoleniowym, po którym te (anty)talenty najwidoczniej odziedziczyć musiałam. To właśnie w tych bombkach jest najlepsze. Naprawdę nie widać, że robią je dwie lewe ręce. A poza tym mam przebiegły plan mówić wszystkim, że to dzieło nie rąk mych własnych, ale mojego prawie 1,5-rocznego Gnomicha. Może choć on w tej rodzinie doczeka się jakiejś pochwały?

Do wykonania wykorzystałam tzw. "bombki styropianowe" i całe mnóstwo innych skarbów wygrzebanych na allegro i podkradzionych Gnomisku. Klej mam taki. I sprawdza się całkiem nieźle, choć z kulkami filcowymi rady nie dał. Dobrze się go używa, schnie dość długo, co jest wadą i zaletą jednocześnie. Fajnie, bo tymi moimi ułomnymi paluszkami zdążę przykleić wszystko co planuję, zanim zaschnie, gorzej, że czasem muszę robić przerwy, bo do tych samych paluszków mi się przykleja. Niebywałą jego zaletą jest to, że jak mi gdzieś "pacnie" nie tam, gdzie planowałam (a robi to na przekór non stop), to potrafi się przynajmniej na tyle przyzwoicie zachować, że wysycha bez pozostawienia śladów.



Fajnym mykiem są dziurkacze dekoracyjne. Często można je trafić w Biedronce czy Lidlu i ja tam właśnie moje upolowałam. Kupiłam też sobie taki papier udający piankę (albo piankę udającą papier?), w którym chciałam sobie nimi dziergać, ale okazał się za gruby i pod dziurkacze nijak nie chce się wcisnąć.

Tak to sobie jakoś w tej mojej głowie uroiłam, że jak niczego nie będzie, mebli nie będzie i pieniędzy nie będzie, to może choć trochę ducha świąt w Chatynkę tchniemy?

No, to ja lecę kleić dalej, a jak mi się kiedyś uda zrobić komplet i ogarnąć przeprowadzkę, to pochwalę się efektami. To co, widzimy się za rok?

Ach i na koniec nutka dla Was:




Zobacz także...

1 komentarze

  1. "No ale zawsze można to nazwać slow life'em i będzie git." hahaha uwielbiam!
    Bombki piękne! Jestem pod wrażeniem :) A Krzysia wybacz, ale nie odpalam, mam na niego alergię. Poczekam na Last Christmas w radiu ;)

    OdpowiedzUsuń