Kasko-łby kontra ściany
25.11.15
Kiedy Gnomisko się urodził, wydawał mi się taki malutki i kruchy. W automacie włączyła mi się opcja bronienia go przed tym całym złym światem. Na początku raczej nie był zbyt żwawy i nie wyglądał, jakby gdzieś się wybierał, więc naturalnie upadki i zderzenia nie były w tamtym czasie wysoko na liście moich lęków. Na tym etapie bałam się raczej, ze podnosząc go jakoś niewprawnie, zwichnę mu niechcący tę malutką rączkę czy przetrącę bioderko. Taka to była dla mnie kruszynka, choć faktycznie nigdy nie należał do ułomków. Ponad 4 kilo wagi startowej i ciężar stale przyrasta. Typowe lęki typowej matki. Racjonalizowałam to sobie jednak jakoś, że nie ja pierwsza i nie ostatnia jestem matką, macierzyństwo jest jednak czymś dość powszechnym i choć są lepsze i gorsze ode mnie, to jednak każda sobie radzi. A dzieci jakimś cudem przeżywają, więc może i nam się uda.
Z przyrostem masy Gnoma pojawił się też znaczny przyrost energii. A jak energii, to i guzów. I wtedy naprawdę pomyślałam sobie, że dzieci powinny chodzić w kaskach. Na stałe. Najlepiej je im do tego łba jakoś przywiercić, wszak wszystkie wypadki zdarzają się właśnie wtedy, kiedy się tego najmniej spodziewasz, odwrócisz się tylko na chwilę, ściągniesz mu ten cholerny kask tylko na sekundę. Wiec lepiej nie ściągać wcale.
Bardzo się swojego czasu dziwiłam, że tego wynalazku ktoś jeszcze nie opatentował (czy może o czymś nie wiem?) i że nie jest to tak oczywiste i obowiązkowe jak pasy w samochodzie.
Aż do teraz. Teraz już rozumiem ten cały myk z dziećmi. One się rodzą z kasko-łbami. Łbami twardszymi niż ściany. Serio. Takie się rodzą i nic im więcej do przetrwania nie trzeba. No, poza cycem.
Za nami ciężki weekend. Może nie cały ciężki, ale jednak to jedno wydarzenie rzutowało na niego i tak mu się siłą rzeczy oberwało, ze zawsze będzie wspominany jako ten zły. Choć były i fajne chwile. Ale do rzeczy. Gnomiszcze nasze sieknęło się w łeb. I to tak, ze tynk odpadł. Nie żartuję, to nie żadna metafora, ale prawda najprawdziwsza. A nam serca zamarły, choć przy łbie Gnomiska to i tak pikuś. Gnomiszcze jak to Gnomiszcze, chwile wył, dłuższą chwilę jeszcze był małym smuteczkiem, kiedy dostał jednak ciasteczko, o smuteczku całkiem zapomniał. My niestety nie, bo też nasza wyobraźnia jest trochę większa. Myślę sobie, że jednak trochę na wyrost pojechaliśmy z nim na ostry dyżur. Wyszliśmy jednak z założenia, że jak się ma wątpliwości, to lepiej dmuchać na zimne. Tam też nikt nas nie próbował spławić, czy sugerować, że zawracamy (nomen omen) głowę, mimo, że Gnomiszcze żadnych niepokojących objawów nie miało.
Wszystko skończyło się dobrze i pewnie nie powinnam się nad tym rozwodzić, a jednak to robię. Dlaczego? Bo mamy cholerne poczucie winy. Z powodu tego i innych licznych, ale pomniejszych kontuzji Gnomiska. Jego kolekcja, mimo młodego wieku. jest już doprawdy imponująca. Co najgorsze, wiele jeszcze przed nami. Ale tłumaczę sobie, ku pokrzepieniu serc, że inaczej się nie da. No nie ogarniesz, jakbyś się nie starał. Łba czasem rozbić trzeba.
Grunt, że te nasze dzieci takie twarde. Ponoć głową muru nie przebijesz, a one jednak przebijają.
Nie ma rodziców idealnych, są tylko tacy, którzy bardzo chcieliby żeby ich dziecko było szczęśliwe, ale nie potrafią ustrzec się błędów. A Gnomisku ciągle powtarzam "rodziców się nie wybiera". No sorry, taki mamy klimat po prostu.
P.S. A jeśli o ścianach mowa, to w Chatynce wszystkie stoją! Obie łazienki się już robią. Kuchnia wybrana i gotowa do montażu, czeka tylko na opłacenie.
0 komentarze