Jak (prawie) nie kupiliśmy telewizora

11.3.16

Dojrzeliśmy do kupna telewizora. Spokojnie, tylko do salonu. No i z tym dojrzewaniem, to głównie Ojciec Gnomiska, mi tam bez tego żyję się całkiem dobrze. Jeden morderca szarych komórek mniej, a przecież i tak nie ma czym szastać. Jego proces dojrzewania też przebiegał opornie, wiadomo, opór głównie dzięki mnie. Mój warunek, że telewizor okej, spoko, ale kable muszą być wkute w ścianę, na dość długi czas zabił cały entuzjazm. Myślałam, że na tyle skutecznie, że temat sam umrze śmiercią naturalną i w sumie dość długo wszystko przemawiało za tym, że faktycznie tak będzie. Aż tu nagle zaskoczenie, temat wraca, warunki wroga przyjęte.

I tu dopiero dla mnie zaczęły się prawdziwe schody. Strome i wysokie. Bo skoro telewizor, to przecież i jakieś zagospodarowanie tej w najbliższej okolicy. Skoro ugrałam już jedno, to trzeba kuć to żelazo i przeforsować jakiś mebel, co by pozbyć się w końcu z salonu plastikowej skrzynki z płytami winylowymi. Przepadłam więc w otchłani internetu zachodząc w głowę, jak ten kącik małego widza i melomana urządzić. Pomysłów mnóstwo, inspiracji morze zakładek. Ale co podobało się mi, nie zyskiwało akceptacji jego. I odwrotnie. Z pochwały godnym uporem forsował wszystko, co miało specjalne wycięcia na kable i na czym telewizor mógłby stać, zamiast zawisnąć. Wiecie do czego to zmierzało? Tak, tak, do ominięcia warunku nr 1. Względy estetyczne w jego taktyce zeszły na dalszy plan. Skoro już jednak raz tę bitwę wygrałam, to wcale nie zamierzałam wychodzić z okopów i poddać ziemię. Co to, to nie, mój podły charakter nigdy by na to nie pozwolił. Przeciwnik grał jeszcze trochę na zmęczenie i zanudzenie przeciwnika, ale drugi nie pozostawał dłużny.

Stopniowo odrzucaliśmy kolejne opcje, choć raz jeden, byliśmy już naprawdę blisko, kompromis na chwilę zapadł, żebym jednak następnego dnia znów zmieniła zdanie i cofnęła moją okejkę. Więc codziennie wertowałam te internety, podrzucałam kolejne pomysły ("nieeee, to nie, to mi się nie podoba"), aż spłynęło na nas olśnienie. (I tak, inicjatorem był Ojciec Gnoma, jeśli gdzieś wymsknęło mi się jakieś słowo narzekania na niego, to teraz zwracam cały honor.) Coś, czemu natychmiast oboje przyklasnęliśmy. Projekt DIY, ale nie na tyle trudny, żebyśmy tymi trzema lewymi i jedną prawą rączką sami nie podołali. Pełni zapału gotowi rzucić się w wir pracy, umorusać się i zarwać nockę, udaliśmy się do sklepu po niezbędne sprzęty. I w tym sklepie, w którym byliśmy już tysiąc razy, którego asortyment pod kątem mebli pod telewizor przejrzeliśmy bezskutecznie przynajmniej sto razy i którego katalog mogłabym już cytować z pamięci, wpadliśmy na to, co naszej koncepcji było bardzo bliskie.

Tym wszystkim, co zapału nie stracili gorąco polecam
Skończyło się tak, jak skończyć się musiało. Czyli kupiliśmy w końcu te meble, wewnętrzne leniuszki jak zwykle zwyciężyły. Dla własnych niespełnionych (z nadzieją na spełnienie) ambicji, uznaliśmy jednak, że zwalnia nas to tylko częściowo z tego naszego projektu. Zrealizujemy go i tak, dopełnimy tą naszą wizję, odpicujemy, pracą rąk własnych. Tyle, że musimy poczekać na telewizor. Zobaczyć całość kompozycji i wtedy zdecydować, gdzie jeszcze machniemy te nasze elementy. Na telewizor jednak nie starczyło już kasy. Zakup czeka na kolejny okres rozliczeniowy.

pssst, trailer przyszłego wpisu!

Edit: mamy TV! W dupie z podatkami, rachunkami i całą resztą. Świnko Peppo, nadchodzimy!

Zobacz także...

0 komentarze