Co nas cieszy

30.10.15

Ten dzień planowałam sobie od dawna. "Od dawna" w moim mikrokosmosie oznacza teraz "dłużej niż trzy dni". Sprzątanie starego mieszkania przed przekazaniem kluczy wydawało się super odskocznią od codziennych zakupów kibla, odzwiedzania placu budowy i wiecznej gonitwy po schodach za Gnomiszczem.

I naprawdę byłoby całkiem niezłe, gdyby nie ta pogoń. No właśnie, ciągle pośpiech. Spieszę się w drodze do starego mieszkania, bo trzeba coś jeszcze odebrać po drodze. Sprzątam w pośpiechu, bo zapisałam się do kosmetyczki na brwi (Tak! Wreszcie COŚ dla siebie, to coś trwało całe 5 minut). Spieszę się do Matki Najlepszej, bo pewnie ma już dość Gnomiszcza. W pośpiechu pogryzam w wymuskanym samochodzie pożyczonym od Matki Najlepszej ciastko. Ukradkiem, z ciasno zawieszoną torbą papierową pod szyją i w stresie, bo jak się Matka Najlepsza dowie, że ktoś jadł w jej aucie, to Najlepsza już raczej nie będzie.

Wiecie, mam tego pośpiechu już naprawdę po kokardę. W dzień bieg, wieczorem zgon. Kiedy Gnomisko zaśnie szybko nadrabiamy zaległości, łapiemy oddech. Tylko przez chwilę, zanim sami padnięci dołączymy do Gnomiska. Czuję się zapuszczona i tęsknię za fryzjerem. Serio, choć wiem, że dramatyzuję, ale taki mode on, co poradzić, może to jesień.

Dziś rano zerknęłam w lustro i spojrzała na mnie zmęczona twarz. Gdzie się podziały te czasy, kiedy mogłam kilka godzin leniwie snuć się po domu w piżamie. To ja się zmieniłam, czy świat oszalał?

Do tej pory ratowałam się zaczynając dzień od krótkiej jogi. W kwaterze tymczasowej nie zdąże wykonać jednego asana, a Gnomiszcze już pędzi samo po schodach. No i tyle mojego.


Przynajmniej Gnomiszcze nie wychodzi z formy

Postanowiłam więc chwytać się małych rzeczy. Łapać chwile. Carpe diem w wersji zminimalizowanej. No więc cieszę się tym momentem, kiedy wyrwałam się od Gnomiska i pożyczonym samochodem mogę śmigać w rytm badziewnej piosenki. Cieszę się małym ubraniowym szopingiem dla Gnomika i tym, że po cichu planuję też taki dla siebie (tsssss, nie mówcie Ojcu Gnoma!). I tym, że efekt kilkugodzinnego sprzątania jest naprawdę widoczny. Cieszę się, gdy widzę, że w Chatynce wreszcie pojawiają się namacalne zmiany, choć przed nami (i ekipą) jeszcze zdecydowanie dalej niż bliżej. I tym, że wyszło słońce, dzień taki piękny, a w tej wieskiej części stolicy, gdzie ptaki zawracają, to zanim zawrócą, czasem przysiądą na chwilę w ogródku nad szamą i dają się poobserwować. Nawet Gnomiszcze bywa, że zawiesi na nich wzrok i klapnie na dupie.


Kino domowe

No ale niezłą tu mają chawirę, co?



W Chatynce ucieszyłam się bardzo z tego, że sama (SAMA!!!!) rozplanowałam już kontakty i punkty świetlne na górnym poziomie (tam gdzie, jak Wam wcześniej pisałam, nie było niczego, a projekt tworzył się od podstaw). I bałam się tego, i chciałam spróbować. Ale w moim dziele utwierdziła mnie wspólna z Ojcem Gnomiska konstatacja, że nawet jeśli będą błędy (w sumie nie wiem, czy to "ale" jest tu w ogóle potrzebne), to będą to NASZE błędy i właśnie dlatego łatwiej nam będzie z nimi żyć. Rozumiecie co mam na myśli? To nasze dzieło, prawie jak dziecko i tak je będziemy kochać, choć dzieci nigdy nie są idealne. No chyba że akurat śpią trzynastą godzinę longiem.

Przebrnęliśmy w Chatynce przez większość prac niewidocznych i przygotowawczych. W końcu naprawdę widać jakieś zmiany. Są już wstawione wszystkie okna, pojawiają się ściany na górze. Na dole przeniosiona już została cała instalacja pod kuchnię. I tu wyszedł nam klops. Właściwie "wyszedłby" gdybyśmy się do tych wszystkich zmian nie zabrali. Przy dobieraniu się do zainstalowanych przez dewelopera instalacji, nasza ekipa natknęła się na to:



To, czyli DZIURĘ, Najzwyklejszą na świecie dziurę w miejscu, w którym być jej nie powinno, czyli w rurze kanalizacyjnej. Wywierconą. Tak nasz majster fachura orzekł. Wszyscy mielibyśmy się zapewne z pyszna, gdyby popłynęła przez nią woda. A najbardziej nasz deweloper, miałby piekło na ziemi, które sama samiusieńka bym mu zgotowała. Ponieważ jednak do zagłady nie doszło, będzie miał tylko jego namiastkę, bo też emocje nie sięgnęły zenitu. Innych bubli póki co (tfu, tfu) nie stwierdzono.

Ale wiecie, taka się czułam wczoraj mądra i dorosła, jak chodziłam sobie po tej mojej Chatynce niczym pani na włościach i wskazywałam majstrowi co i gdzie ma zrobić. Ciągle mnie to, że jestem dorosła zaskakuje. Tak naprawdę mentalnie nadal się czuję gorącą nastolatką i wyglądam nie gorzej (ha! musiałam to dodać ;)). Poważnie, mam poczucie, że ciągle czegoś nowego się uczę, świat nadal mnie zaskakuje, a rozsądku mi nie przebywa. Zawsze wydawało mi się, że ludzie w tym wieku są inni. A oni są tacy sami jak my dziesięć lat temu, tylko zmarszczek mają ciut więcej. Nadal fajnie jest napić się ze znajomymi, choć już z pewnością lepszymi jakościowo trunkami i niekoniecznie w bramie. Ale to przecież drobiazgi są!

Strasznie dziś zabrnęłam daleko od Chatynki, ale tak mi się jakoś zebrało i najwidoczniej ulać musiało. A teraz z mocnym postanowieniem myślenia więcej o sobie, spadam malować paznokcie.

Zobacz także...

0 komentarze