Z pamiętniczka matki kaszlącej

4.1.16

Ostatnimi czasy mam niezwykle bogate życie nocne. 

Gnomisko chrapie jak stary. Stary chrapie jak lokomotywa. Gnomisko ciągle się odkrywa. Pogrążony w najgłębszym śnie, nie wytrzyma pod przykryciem dłużej niż 15 minut. Jakiś imperatyw kategoryczny chyba. Rzuca mi się pod każdą kołdrą i nie ustanie, póki nie zedrze jej z siebie całkiem. Przybiera wtedy dumną pozycję spania zwaną przeze mnie pieszczotliwie "na Jezuska". Czyli rozwali się taki na płasko na plecach, nogi razem, ręce na szeroko. Bebzolisko wychodzi spod koszulki, bo przecież przy takich kształtach wszystkie piżamki rolują się na schabikach. Niby staram się olać, wrzucić sobie na luz, ale wiecie, zwyczajnie marznę od samego patrzenia. 

No więc tak sobie nocami leżę i dumam. Co zrobić, żeby mi jeden z drugim przestali wydawać odgłosy jak startujący samolot i jak skutecznie przykryć małą łajzę. Na jedno i drugie pytanie od razu nasuwa mi się odpowiedź w postaci taśmy naprawczej - tak, tak, tej grubej, czarnej i mocnej. Im dłużej nie śpię, tym bliżej jestem takiego ostatecznego rozwiązania.


Póki co jednak ostatkiem sił co noc przekręcam starszego do pozycji mniej chrapiącej, naciągam koszulkę na sadełko młodszego i ledwo tych dwóch ogarnę, to zaczyna mi się maraton: atak kaszlu, atak kataru i kolejne piętnaście minut udrażniania własnych dróg oddechowych, zanim będę się mogła oddać kochanej, słodkiej, upragnionej kimce. Ledwo się jednak sama ze sobą ogarnę, to mały Jezusek znów brzuch ma goły i stopy zimne, znów starszego trzeba przerolować na brzuch, bo aż ściany drżą w posadach. I tak w koło Macieju, matko Chrystusowa, nic, tylko sobie w ten łeb strzelić. Zaprawdę powiadam, zbiorę tylko trochę sił i jadę zaopatrzyć się w hurtowe ilości tej taśmy.

Zobacz także...

0 komentarze