Schodami ku górze

17.1.16

To był dla mnie ważny pod wieloma względami tydzień.

Po pierwsze, bo schody. Czyli ten ostatni krok, który dzielił nas od przeprowadzki. Wiecie, niby coś tam było, niby można było wejść i to nawet nie łamiąc sobie ręki, ani nogi. Ale jednak powiedzcie to 1,5 rocznemu Gnomisku. Obrócisz się, na ułamek sekundy stracisz go z pola widzenia, a ten już gdzieś daleko, cholera wie gdzie. Teraz dodajcie sobie do tego dużo otwartych przestrzeni. Dziecko-tornado i potencjalnie niebezpieczne obszary w domu. Czyli po prostu strach. Bez gotowych schodów, barierek, zasieków i elektrycznego pastucha ani rusz. Niby powtarzam srajdowi ciągle, że " zasady BHP przede wszystkim", ale on na to tylko "BE" i śmieje mi się w twarz. Cudnie mieć osiemnaście miesięcy i fiu bździu we łbie. Bardzo mu tego stanu ducha zazdroszczę.

No ale wracając do schodów, miały być do końca tego tygodnia, ale wiecie, tyle razy już sobie w głowie wyznaczałam terminy, że po prostu przestałam się już na cokolwiek nastawiać i nie chciałam niczego zapeszać.

Ale są! I jest pięknie, nieprawdaż?




punkt poboru opłat, bez 5 zł na Zarkę ani rusz

Ok, są jeszcze jakieś niedoróbki, ale co zrobić, czas nas ciśnie. Trochę mam obawy, że jak teraz przymkniemy na nie oko, to zostaną z nami przez najbliższe trzydzieści lat. Ale po prostu nie mamy wyjścia.

Druga sprawa, to w pewnym sensie moje "wyjście poza strefę komfortu" jak to nazwała pewna cudowna dziewczyna - Marta z bloga Veganama. Pewnie nie muszę jej przedstawiać, ale jednak jeśli jeszcze jej nie znacie, to z całą pewnością powinniście to szybko nadrobić. Ja sama poznałam ją dzięki blogosferze i jeśli z tym wiąże się pisanie bloga, to jak dla mnie rewelacja! Marta wykonała kawał dobrej (to mało powiedziane!) roboty robiąc mi sesję zdjęciową. Jednocześnie było to nasze pierwsze (bardzo owocne) spotkanie na żywo. A wiecie jak to się ma do wychodzenia z tej mojej strefy komfortu? No więc raz że dopiero co poznałam dziewczynę (a łatwość nawiązywania relacji jednak nigdy nie były moją dobrą stroną, choć wierzcie, ciągle nad tym pracuję), a dwa że dałam jej się rozebrać! OK, może nie tak całkiem, ale jednak. Więc zrzuciłam to i owo i z pełną pewnością siebie pozowałam jej do zdjęć, które podbiją kiedyś blogosferę. I nie będzie to moja zasługa, ale rzeczonej pani fotograf właśnie. I Feminine, która robiąc mi makijaż, dodała mi tysiąc punktów do pewności siebie! Wam obu bardzo dziękuję i ile bym się nie nadziękowała, obawiam się, że nigdy nie będzie dość. A sobie gratuluje odwagi :) I po cichu liczę, że to dopiero początek.

Następna sprawa to żłobek. I tu niestety nadal walczymy i nadal cierpimy. Póki co żłobek jest super, jeśli jest mama. Jak znika, to o dupę potłuc ta cała zabawa. Wierzę, bardzo głęboko wierzę, że to wszystko kwestia czasu, którego mamy jeszcze dwa tygodnie. Ale jednocześnie czuję, że po zaledwie czterech dniach potrzebuję już kozetki u psychiatry.

W tym tygodniu były też moje kolejne osiemnaste urodziny. W tym roku darowałam sobie szalone obchody, szalony szoping, czyli najlepszy prezent ode mnie dla mnie (choć wierzę, że to jeszcze kiedyś nadrobię). W tym roku moim prezentem jest Chatynka i cały wkład Ojca Gnomiska w to, żeby mieszkało nam się tam najpiękniej. Jego cierpliwość do moich pomysłów, nagłych zmian i ogólnego maruderstwa.

Odpicowujemy, a w zasadzie niezmiennie odpicowuje Ojciec Gnomiszcza, ostatnie drobiazgi, przymierzamy się do finalnego sprzątania i przebieramy nóżkami do przeprowadzki. Przed nami wielkie zmiany, wielka Chatynka, wielki mój come back do pracy i wielka żłobkowa rewolucja w życiu Gnomiątka. Ale brnę w to wiedząc, że mam na kogo liczyć i na kimś się wesprzeć.

Zobacz także...

0 komentarze