Pochwała żłoba

12.4.16

Gdybym miała wskazać jedną z moich bardziej irytujących cech, to byłby fakt, że natchnienie do posta przychodzi zawsze wtedy, kiedy domownicy już smacznie chrapią, a ja kończę rozwieszać pranie i padam na przysłowiowy ryj. Właśnie wtedy nachodzi mnie wena, więc ze spania nici. 

No ale miało być o żłobie, nie o mnie. Wiec koniec tych wynurzeń, choć temat nadal głęboko osobisty, nawet jak na mnie, dziecię XXI wieku, internetową ekshibicjonistkę, jakich mało.



JAK ZDERZYŁAM SIĘ ZE ŚCIANĄ

Długo nie byłam przekonana do idei żłoba (żłoba właśnie, nie żłobka, tak się przyjęło u nas w Chatynce mówić) jako takiego. Ja, matka wszystkich schiz, panikara na potęgę i moje dziecię jedyne, wychuchane i notorycznie przegrzewane. Powrót do pracy wydawał mi się perspektywą odległą i nierealną, nijak nie przybliżał jej majaczący na horyzoncie kredyt. Po prostu to wypierałam, bo nie potrafiłam się z tym zmierzyć. Niby gdzieś tam miałam świadomość tego, że kochający rodzice też mogą mieć swoje życie zawodowe, ale nijak mi się to jakoś nie przekładało na moje podwórko, nie mogłam sobie tego w głowie ułożyć i zrozumieć JAK DO CHOLERY?!

W końcu jednak pojawiła się Chatynka, dokumenty zostały podpisane i trzeba było stawić czoła brutalnej rzeczywistości.

OPIEKUNKA CZY ŻŁOBEK

Początkowo nie potrafiłam sobie zupełnie zwizualizować Gnomika w żłobie. No bo jak? Kto o niego zadba, dopieści, nakarmi, kiedy ja będę tyrać na etapie? Skłaniałam się wtedy ku opiekunce, jednak w mojej orbicie nie było nikogo, komu mogłabym bezgranicznie zaufać. Do tego doszły mrożące krew w żyłach historie o tych strasznych opiekunkach właśnie, których Wam jednak oszczędzę. No i budżet, wiadomo.

Co się nasłuchałam, to moje. Nie będę Was straszyć. Grunt, ze gdzieś tam zakiełkowała myśl, że a nuż żłob daje większą kontrolę, większą możliwość nadzoru, bo jednak przewijają się tam non stop jacyś dorośli, rodzice wchodzą i wychodzą, obserwują swoje dzieci i potrafią (chyba) ocenić ewolucję kondycji psychicznej swych pociech w czasie.

JAK WYBRAŁAM

Do naszego żłoba moją uwagę przykuła strona i media społecznościowe (dzięki Ci Panie za internet!). W końcu zobaczyłam na zdjęciach nie sterylną, uporządkowana przestrzeń, bez tych strasznych, siejących zagładę i syf bachorów, ale właśnie tę dzieciarnię w pełnej krasie. Uśmiechnięta, nieidealną, czasem przybrudzoną. No i opinie rodziców.  Rodziców wdzięcznych, którzy z bólem zabierali dzieci do kolejnych placówek opiekuńczo-wychowawczych, gdy te wyrastały ze żłobkowych pieleszy.

GNOM W ŻŁOBIE

Gnom trafił do żłoba w wieku 18 mcy, wychuchany, długo (nadal) karmiony piersią. Nikt tych moich wyborów wychowawczych nie oceniał (choć oczywiście nie powinien, ale mimo to zdarza się to notorycznie). Został potraktowany jak Gnom, a nie jak numerek w dzienniku, z pełną empatią i wyrozumiałością dla jego potrzeb. Na bieżąco byłam informowana o jego postępach w zasypianiu (nasza pięta achillesowa, nigdy wcześniej nie usypiany przez nikogo innego poza rodzicami), widziałam próby dopasowania się do jego rytuałów, a nie narzucania mu z góry ustalonego rytmu. Nikt się nie fochował, że nie zasypia sam w wyznaczonej porze. Zamiast tego dużo ciepła i prób zapewnienia mu komfortu. Panie obserwowały i szukały optymalnego rozwiązania. W pierwszej "niedotykalskiej" fazie, reagując wścieklizną na próby ukołysania w ramionach i szałem przy wkładaniu do łóżeczka, brały go z zaskoczenia. Wsadzały w niemowlęcy leżaczek (już widzę te 30 ton fałdek zwiniętych jak kreweta), tworzyły kojącą atmosferę i nawet sam nie zauważał, kiedy w spokoju odpływał. Powoli przekonał się do ich ramion, by wreszcie (wreszcie!!!) zacząć zasypiać samodzielnie, po prostu, bierze świnię i idzie się glebnąć, tam, gdzie sam sobie wybrał, czyli w sali starszaków (do której wiekowo jeszcze nie awansował). I nikt się nie czepia, że powinien spać za szczebelkami.

Pamiętam też krótką rozmowę z panią od rytmiki, prowadzącej zajęcia raz w tygodniu. Po zajęciach zastała mnie spanikowaną w szatni (to był wciąż etap adaptacji) i wsparła dobrym słowem - że wie, że jest mi ciężko, rozumie, sama przez to przechodziła dwukrotnie, ale że obserwowała Gnomika i jest przekonana, że da sobie radę. Nie oczekiwałam tego po niej, ale to był dla mnie kolejny punkt za. Że wszyscy chcą dobrze, są czuli na nasze problemy. I miała rację. Gnom wymiata na dzielni.

W ogóle doceniam to, że pozwolono nam na taką łagodną adaptację, nie narzucono, ile ma trwać i nie ustalano grafika. Mogłam chodzić z nim, mogłam go zostawić nasłuchując w szatni, czy nie dzieje mu się krzywda, z dnia na dzień wspólnie ustalaliśmy kolejne kroki, jak ten plaster odkleić.

Jedynym drobnym zgrzytem była kwestia rozstań. Pani głównodowodząca doradzała, że najlepiej zniknąć, kiedy dziecko się czymś zainteresuje, żeby uniknąć histerii. Gdzieś tam jednak podświadomie czułam, że to nie jest w porządku. Że mój Gnom, choć mały, jest jednak pełnowartościowym człowiekiem, któremu należy się szacunek. Nie chciałam mu znikać, choć wiedziałam, że moje "papa" i buziak w czółko nie spotkają się z jego entuzjazmem i łatwe nie będą. Znam jednak Gnoma na tyle, że wiem, że to moje zniknięcie wcale nie zapobiegłoby histerii, a najwyżej odwlekło ją w czasie, plus podważyło jego zaufanie do mnie. Mam wrażenie, że dzięki temu udało nam się uniknąć tej fazy, kiedy dziecko boi się odwrócić wzrok, żeby matka nagle się nie zdematerializowała, tego wiecznego wiszenia i pilnowania rodzica, o której tyle się nasłuchałam. Mój opór (przyznaję, delikatny) natychmiast został w żłobie zaakceptowany bez zbędnej dyskusji, choć widziałam, że i bez entuzjazmu. Jeśli mam jakiś żal, to tylko o brak wsparcia w tej kwestii, który dla mnie, nieopierzonego, pogubionego rodzica był wtedy bardzo ważny. Teraz jestem bardziej pewna swoich intuicji i nie potrzebuję zewnętrznych potwierdzeń, wtedy mi jednak tego zabrakło.

CO CENIĘ

Cenię sobie, że w chwilach swojej słabości, Gnomisko ma się do kogo przytulić. I choć pewnie panie nie dają się macać po biuście jak ja, bliskości nikt mu nie odmawia. Jest noszony (mimo 30 ton wagi) i tulony do upadłego.

Gnomik jest zadbany, ale zadbany w granicach zdrowego rozsądku, których ja, jako matko, nigdy nie umiałam wyznaczyć. Ma swoją (bezpieczną) przestrzeń, w której może się wyszaleć i nabić guza w kontrolowany sposób. Nikt mi też nie ściemnia, że jest idealny. Wiem, kiedy spadł z kanapy i wiem o tym nie dlatego, że zostały fizyczne ślady tego starcia z podłogą, ale dlatego, że opiekunka sama powiedziała "Tak się przestraszyłam, a on tylko powiedział <<bach>>, wstał i poszedł dalej". Bez ściemy.

Wiem, że nikt nie jest idealny, wiem, że będą i te guzy, i (o zgrozo) skaleczenia. Wiem też, że nabiłby je sobie również ze mną i że taki etap. No nie poradzisz. Mimo to idę codziennie ze spokojem do pracy, bo guzy guzami, ale jest w dobrych rękach.

Jestem świadoma tego, że potrzeba naprawdę dużo dobrej woli, żeby zrozumieć nieporadne słownictwo Gnoma. A mimo to, zaledwie parę dni po tym, jak sama to odkryłam, panie żłobkowe spytały, czy wiem, że mówi "świnia" (czyt.: "szłiiiii-a!"). Szczęśliwie byłam pierwsza, ale wcale nie jestem przekonana, czy tak będzie zawsze.

Przede wszystkim jednak, wszystkie te panie naprawdę lubią dzieci. Zauważyłam to już podczas adaptacji, kiedy bystrym okiem obserwowałam wszystko z dystansu. Widziałam ich porozumiewawcze spojrzenia i spontaniczne wybuchy śmiechu (ale takiego, wiecie, radosnego, nie mylić z prześmiewczym), kiedy któreś z dzieciarni robiło coś nieporadnie. Szczery uśmiech, kiedy jakieś maleństwo celując w nocnik ściągało rajtuzy, ale jednocześnie siadało na podwiniętej spódnicy. Czuły głos, że Polcia, kochanie, poczekaj! Zamiast nerwowej paniki, bo przecież jeszcze sekunda i byłaby katastrofa, a opiekunce doszedłby kolejny obowiązek przebrania zasikanej delikwentki. 

Ostatnio wracając z pracy byłam świadkiem sceny, kiedy wycieczka starszych przedszkolaków gramoliła się przez bramki na stacji metra. Nieporadnie, chaotycznie, ale z tą cudną dziecięcą ciekawością świata i entuzjazmem. Przerywane to było ostrymi krzykami opiekunki "Zośka, którędy no!" "Jacek, co ty wyprawiasz?!". Ja wiem, i Wy wiecie, że nikt nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi tak bardzo, jak dziecko. To są jednak nasze emocje, z którymi sami musimy sobie poradzić, bo to my jesteśmy dorośli. I nie życzę sobie, żeby jakakolwiek opiekunka przenosiła tą złość na mojego Gnomika.

Jednej rzeczy jednak nie potrafię zrozumieć. Z wybiciem siedemnastej żłob jest pusty i gdyby nie babcia, Gnomisko byłby jedyną osobą poniżej osiemnastego roku życia. Istnieje uzasadnione podejrzenie, że wszyscy pracujący (o ile w ogóle pracują) rodzice są zatrudnieni w miejscowym urzędzie dzielnicy (i nie biorą poniedziałkowych dyżurów). Jeśli to nie to, to doprawdy nie wiem, jak Ci ludzie to ogarniają?!

Zobacz także...

0 komentarze