Ja wiem, kajam się, naprawdę. Kwiecień minął mi po prostu w zawrotnym tempie i nie pamiętam, żebym uskarżała się na nadmiar wolnego czasu. Nic z tego. Urobionam po uszy. Doprawdy nie wiem, co ja robiłam z czasem, kiedy Gnomiska nie było jeszcze na świecie. Teraz w jednej mop, w drugiej chochla, nogą odpisuję na maile, prawą balansując w poszukiwaniu równowagi. Głupimi minami zabawiam zaś dziecko, w duchu bardzo licząc, że choć na chwilę uda mi się go zatrzymać w miejscu i uwalonej jak nieboskie stworzenie, babrającej się w garach, nie przyjdzie mi po raz kolejny ratować mu życia ściągając z żyrandola. Taki tam dzień jak co dzień.
Ale dziś nie o nas, dziś o Albercie. Znacie kolesia?
Albert jest naprawdę spoko gościem, który ratuje z opresji, gdy budżety płaczą. Nic to, że trochę toporny i krzywy. Grunt, że przyzwoity. Dlatego kiedy zaszedł kurzem, postanowiłam dać mu drugie życie. Nie to, że go umyłam. A przynajmniej nie tylko to. Tymi rękoma pomalowałam. I nic to, że farba kosztowała tyle samo co sam Albert. Swoją drogą, farba też całkiem zacna - kokosowa. Nie znam się na tym ani trochę, ale tą aż chciało się wąchać. Nie żebym była z tych, którzy namiętnie sztachają się materiałami łatwopalnymi, a na stacji benzynowej doznają przyjemnej ekscytacji, wręcz przeciwnie. Dlatego ten zapach tak pozytywnie mnie zaskoczył. Poza tym dobrze się rozprowadza, ładna paleta barw i liryczne nazwy. O niej mowa - tadaaaam:
I spektakularny efekt metamorfozy poczciwego Alberta:
A tak Albert prezentuje się we wnętrzu:
Post zawierał lokowanie świni